Lecce - Italia / Apulia


Lecce nazywane jest "Florencją południa", i nie ma w tym ani grama przesady. Przepiękne, barokowe  kamienice, kościoły zapierające dech w piersiach i zabytkowe pałace to główna atrakcja tego pięknego miasta. Ale nie dajcie się urzec tylko zabudowie, tu także może urzec jedzenie.
Do Lecce trafiliśmy w ostatnim tygodniu sierpnia. Upał był niesamowity, a powietrze pachniało gorącym miastem i ciastem na pizzę. Zatrzymaliśmy się tu tylko kilka dni ale tyle wystarczy, żeby zobaczyć fantastyczną architekturę i spróbować całkiem przyjemnych, włoskich odmian dań apulijskich. Każdy region szczyci się czymś innym. Apulia, to główny producent oliwy z oliwek oraz genialnego wina Primitivo di Manduria, ale nie można pominąć szerokiego wachlarza dań z owoców morza pełnych smaku, podawanych zazwyczaj z grzankami lub cykorią.
Co do potrawki z cykorii, którą się szczycą i polecają jako danie regionalne, uważam że zdecydowanie należy go unikać. Kleista, zgniło zielona papka bez smaku nie jest daniem popisowym i smakuje jak kupa. Tego smaku nie umiało nawet zmyć z języka cudowne, rubinowe Primitivo. Męczyliśmy się z tym posmakiem jeszcze długo, aż dopiero porządny kawał Pecorino z oliwkami dał radę, i na języku pozostała boska słoność oliwki i pikantność sera. Być może nie jesteśmy znawcami, albo po prostu źle trafiliśmy, bo w internecie znalazłam kilka zachwyconych opinii tym daniem. Cóż, bywa i tak.
Lecce nas zachwyciło swoim czarem miasteczka pełnego ornamentów, przepychu w architekturze i przepięknie wpasowanych w ten barokowy klimat małych winiarni i restauracyjek, które potrafią zachwycić wybornym makaronem z ośmiorniczkami czy cudownymi, kruchymi sałatami. Oczywiście, w każdej szanującej się restauracji znajdziemy orecchiette (ręcznie robiony makaron o którym pisałam tutaj) podane na kilka sposobów i ośmiornicę w różnych odmianach.
Najbardziej w głowie została nam kolacja w "Arcu de Pratu" - małej restauracyjce, w której wiekowy już właściciel sam pomaga kelnerom w obsłudze klientów, błyskając białymi zębami w szerokim uśmiechu.
Locanda znajduje się właściwie w samym centrum starego miasta. Kilkanaście stolików przykrytych obrusami stojących na bruku i czekających na głodnych i spragnionych. Jedzenie jakie dostaliśmy można nazwać porządną, włoską kuchnią regionu, żeby to był szał nie powiem. Dobrze zjedliśmy, napiliśmy się wina, a Niko dostał lody waniliowe od właściciela zaraz po tym jak wciągnął talerz makaronu :)
Generalnie mam pewien problem z Lecce. Zastanawiałam się długo co takiego nas najbardziej uwiodło w tym mieście. I powiem szczerze, że nie wiele. Zachwyciła nas architektura, która jak wspomniałam wcześniej, zapiera dech w piersiach, ale cała reszta, dołączyłabym do kategorii: porządne. Bari bardziej nam przypadło do gustu.
Z Lecce udaliśmy się w dalszą podróż. Po drodze odwiedzając genialne targi i bazary z cudownie świeżym jedzeniem, Alberobello, miasteczko które według nas, jest absolutna perełką tego regionu oraz wiele plaż. Zarówno tych publicznych, darmowych, jak i prywatnych, na których zdzierają jak tylko potrafią.
Jadąc w stronę Alberobello, które było naszym celem, mijaliśmy urocze, przycupnięte przy brzegu miasteczko San Foca de Melendugno. Tam właśnie zatrzymaliśmy ponieważ widok straganów ze świeżymi warzywami, owocami i pięknymi, seksownymi serami nie pozwoliły nam przejechać obojętnie. Ach! Te aromatyczne mandarynki, kształtne pomarańcze, pełne brzoskwinie z których przy każdym gryzie sok spływa po rekach aż do łokci. Te wypieczone, chrupkie i złociste ciabatty, które gryziesz po kęsie aromatycznego sera. Ricotta, która urzeka swoją delikatnością, mozzarella di buffala, która porywa swoją strzępiastą konsystencją. Delikatna mortadela która kusi cieniutkimi plastrami wielkości globusa, której smak rozpływa się po języku, a palce błyszczą od tłuszczu.
Ten bazar miał w sobie milion smaków, zapachów i kolorów. Włosi, którzy z radością licytują się który ma lepszy produkt namawiali nas przyjaźnie i zachęcali krojąc po kawałku swoich specjałów. Samo próbowanie nas porządnie nakarmiło. :)  Zrobiliśmy więc małe, pyszne zakupy na tym targu rozpusty, przeszliśmy się po okolicznych uliczkach, wypiliśmy aromatyczne espresso w starym barze, Niko zjadł bagietkę  i ruszyliśmy dalej.
Jak kiedyś zawitacie w tamte okolice musicie zobaczyć piękne skaliste wybrzeże znane z ukrytego w skałach jeziora. Grotta della Poesia - bo o tym mowa, jest cudowną skalną kombinacją matki natury. Można pochodzić po skałkach i zachwycać się widokami. Niestety jak tam byliśmy to turystów było tak wielu, że ciężko było dostrzec piękno tych skalistych formacji. Każda skała ciasno oblepiona ludźmi szukającymi kawałka przestrzeni by chociaż zrobić zdjęcie. Cóż, po raz kolejny otrzymaliśmy dowód że wyjazdy podczas wakacji rządzą się swoimi prawami.
W drodze do Alebrobello udało nam się odwiedzić kilka plaż, opisywanych jako zapierające dech w piersiach. Malediwy południa!! Tak o nich pisali. Co prawda Malediwy jeszcze przed nami, ale uwierzcie mi, że większości z plaż daleko do naszej rodzimej Jastarni, o Malediwach nie wspominając. Myślę, że jako najładniejsze, można polecić plaże w bliskich okolicach Gallipoli. 
Trzeba pamiętać jednak, że byliśmy w sierpniu, i każda, zaznaczam, KAŻDA plaża wyglądała jak Jurata podczas upalnego lipca. Miliardy ludzi, miliony leżaków i zero miejsca...za to parawanów nie ma :) Włosi wbrew pozorom lubią reguły. Jasne i przejrzyste. Przynajmniej na plażach. Na większości plaż opisywanych w przewodnikach, tych tak zwanych "najładniejszych" nie ma możliwości rozłożenia się na własnych ręcznikach. Obowiązkowe jest wykupienie leżaków, i to do tego leżaków z góry narzuconych przez mastera plaży. Nie ma, że chcesz te w pierwszym rzędzie przy wodzie - tam pierwszeństwo mają Ci plażowicze, którzy mają wykupione karnety leżakowe na całe wakacje. Oczywiście, zależy też na jak prawego mastera trafisz. My trafiliśmy na tego, który jak dowiedział się, że jesteśmy z Polski, to wyszczerzył zęby w uśmiechu i wrzasnął "Pooolszka! Lewandowski!" i powiedział, że te leżaki w pierwszym rzędzie są dla nas jak mu damy na piwo ;) Ok. Nas nie trzeba namawiać. Dostał na piwo. Nawet na dwa. I z radością mogliśmy umościć się w pierwszym, vipowskim rzędzie. Tym sposobem dowiedziałam się, że rzeczywiście nazwisko Lewandowski otwiera wiele drzwi. Dzięki Robert! :)
Poza tłumem wiecznie głodnych Włochów, którzy co chwila wcinali makaron prosto z plastikowych pudełek, natłoku bawiących się dzieci, był jeszcze cudownie zaopatrzony barek, gdzie serwowali bosko chłodny Aperol Soda w mini buteleczkach, fantastyczne sałatki z owocami morza, świeże pizze, którymi pachniało dookoła i espresso bar, który także był wiecznie oblepiony ludźmi. Dzięki mojemu nikczemnemu wzrostowi udawało mi się podejść do kontuaru pomiędzy łokciami innych, więc w sumie narzekać nie mogliśmy. :)
Piasek był ładny, drobny i jasny, morze bardzo czyste i ciepłe. Poza kosztem leżaków ok. 8 Euro/szt. i opcjonalnie parasola 8 Euro nie płaci się za wstęp. Co nie jest takie oczywiste. I mieliśmy się o tym dowiedzieć już wkrótce :)
Wreszcie, pewnego pięknego dnia dotarliśmy do wyczekiwanego przez nas Alberobello. Zanim dotarliśmy do samego miasteczka zatrzymaliśmy się kilka razy po drodze by nacieszyć oczy widokiem winnic. Rozległe, równiutko obsadzone krzakami winorośli zawsze sprawiają, że łza radości i wdzięczności ciśnie się pod powieki. Ten idealnie harmonijny widok sprawia, że czujesz się częścią tego krajobrazu. Serio, nie znam osoby której by to nie zachwycało. Jak tylko poznałam ten widok w Toskani, w której byliśmy kilka lat wcześniej, tak wyczekuję go za każdym razem wyjeżdżając w winne regiony. Tu, w Apulii jest wiele winnic, które otwierają swoje podwoje dla turystów. Chętnie skorzystalibyśmy z takiej opcji, niestety fakt podróży z dzieckiem ograniczył nas w próbowaniu win z lokalnych winnic.
Natomiast samo Alebrobello, które jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zachwyciło całą naszą trójkę swoim niepodważalnym urokiem filmowego miasteczka. Malutkie, białe, okrągłe, charakterystyczne domki w stylu trulli zachwycały swoją prostotą. Zadbane, wąskie uliczki sprawiały, że z radością zaglądaliśmy za każdy następny róg. Niko był pod ogromnym wrażeniem, bo mikroskopijność niektórych drzwi i okienek sprawiała, że czuł się jakby to było miasto zbudowane właśnie pod kątem dzieci. To miejsce naprawdę warto zobaczyć, zachwycić się unikatowością budowli, wypić aromatyczne i puchate cappucino na rynku i kupić kilka fajnych pamiątek. Nie wiem czy jest tam sens przebywać dłużej niż dzień, góra dwa. Miasto jest urocze i zadbane, nie mniej jednak na dłuższą metę może być nieco nudne. Polecamy to jako obowiązkowy przystanek i spędzenie fajnie dnia wśród spiczastych domków.
Finałem wycieczki była chęć odwiedzenia plaży w drodze powrotnej do Bari. Wiedzieliśmy, że jadąc wzdłuż wybrzeża będziemy mijać wiele plaż, pozostawała kwestia wyboru jednej z nich. W końcu stwierdziliśmy, że zależy nam na ładnym piachu, wolnych leżakach i na fajnym barze, w którym moglibyśmy także coś zjeść. Pierwszy wybór nie był trafiony, ponieważ okazało się, że owszem, plaża jest piękna i zadbana, ale życie na niej zaczyna się dopiero po zmroku, i dlatego otwierają ją dopiero ok. 19.00. Pojechaliśmy więc dalej. Po pewnym czasie znaleźliśmy się przed plażą idealną. Vecchio Mulino w Monopoli. Tak nam się wydawało. Do czasu, aż się okazało, że to plaża prywatna i nie tylko płacisz na niej za leżaki 10 Euro/szt. ale także, obowiązkowo za parasol, czy go używasz czy nie, 10 Euro, i najwieksza niespodzianka - opłata za wstęp. 15 Euro/os.
Byliśmy juz na takim etapie irytacji, a Niko już był taki marudny, że z zaciśniętą szczęką zaakceptowaliśmy te warunki. Powiem tak, prywatna plaża należała do milionera, który znalazł dodatkowy sposób by powiększyć odrobinę swój majątek. Ceny w barze wprowadzały w dygot serce,  ale za to piasek był drobniutki i czysty a woda turkusowa i ciepła. Niko był zachwycony, my po ochłonięciu - także. Nie mniej jednak, jak będziecie w Italii, w okresie letnim upewniajcie się, czy plaże na których zamierzacie leniuchować nie są extra płatne. No, chyba, że Wam wszystko jedno, i lubicie kelnerów w białych rękawiczkach w plażowym barze :)

















































Komentarze

Copyright © Mango i Maliny