Fuerteventura - Wyspy Kanaryjskie




Fuerteventura była pierwszą, wspólnie odwiedzoną przez nas wyspą z archipelagu Wysp Kanaryjskich. Tomek był kiedyś na jakimś wyjeździe integracyjnym na Gran Canarii, a ja na Lanzarote. Wtedy, po powrocie, zgodnie stwierdziliśmy, że Wyspy Kanaryjskie zupełnie nam nie pasują.
Tym razem jednak, spróbowaliśmy znowu. W końcu do trzech razy sztuka. Naszym celem stała się Fuerteventura, którą sporo osób nam polecało. Wyjazd połączyliśmy z kilkoma dniami w Barcelonie, co było absolutnie genialnym w swojej prostocie, pomysłem.
Oczywiście, naszym sposobem, zaraz po wylądowaniu wypożyczyliśmy samochód, żeby mieć możliwość zjechania wyspy wzdłuż i wszerz. Z lotniska udaliśmy się na południe do Morro Jable znanego z ogromnej plaży z białym piaskiem i cudownego starego miasta w miasteczku o tej samej nazwie.
Rzeczywiście, plaża Morro Jable, jest absolutnie zachwycająca. Szerokie, piaszczyste plaże. Biały, drobny piaseczek i woda mieniąca się milionem kolorów szafiru i turkusu. To zdecydowanie ogromny atut tego miejsca. Widzieliśmy juz wiele różnych plaż na świecie, i faktycznie te na południu Fuerte klasyfikują się w pierwszej piątce pod względem piachu i czystości wody. Ale...właśnie! Zawsze jest jakieś ale :) Sama wyspa poza wspomnianymi plażami i dosłownie kilkoma miejscami mocno nas rozczarowała. W pewnym momencie już nawet zwątpiliśmy i przeskanowaliśmy przewodnik, żeby znaleźć wskazówkę gdzie pojechać i zobaczyć coś co nas zauroczy, natchnie i rozkocha w sobie na śmierć. Nic z tego. Po trzech wycieczkach i barwnych opisach w przewodniku zupełnie się poddaliśmy i z niesmakiem stwierdziliśmy, że przewodniki kłamią i mocno naginają rzeczywistość. (też mi odkrycie, co?!)
Ale ok. Jesteśmy na wyspie. Są plaże, jest słońce, upał drażni skórę, jest piękna, czysta woda i są także nadzy, mocno nadgryzieni zębem czasu Niemcy. Taaak...oczywiście, każdy odpoczywa jak chce, nie mamy nic przeciwko plażom nudystów, ale jednak wolność i swoboda babć i dziadków mocno nas zaskoczyła, a Nikosia wręcz przestraszyła. Oczywiście jest to zjawisko tak naturalne, że już nazajutrz z uśmiechem witaliśmy jurne pary w wieku naszych dziadków. Jeśli jednak należysz do ludzi z poczuciem estetyki godnym co najmniej Perfekcyjnej Pani Domu, to dobrze sprawdź plażę na którą się wybierasz. ;)
Pewnego dnia Tom wpadł na genialny pomysł, by pojechać do miasteczka zwanego Cofete. Oddalonego od nas ok. 50 km. Miasteczko było barwnie opisane we wspomnianym przewodniku. Znajdowało się na nieco bardziej dzikim kawałku Fuerteventura - Półwyspie Jandia. Wyposażeni w koce, reczniki, krem do opalania, Prosecco, wodę, sok i paluszki udaliśmy się w tę ekscytującą podróż, zostawiając za sobą chłodne wody basenu i open bar.
Cóż to dla nas, 50 km szybką jak strzała Astrą na pustych autostradach. Nie wzięliśmy pod uwagę, że autostrada kończyła się po 30 km, a kolejne 20 km jechaliśmy ścieżynką wśród skał w tempie wyścigowym żółwia, z Nikosiem jęczącym z tyłu, że się zaraz porzyga, albo zemdleje...w zależności od tego co mu było bliższe. Jednak pomimo wszystko, z uśmiechem na ustach jechaliśmy przed siebie. W końcu mieliśmy zobaczyć tajemniczą willę Wintera...
Willa przypominająca hiszpański dworek, według legendy, była siedzibą którą jakoby Hitler kazał wybudować jako swoją oazę po przegranej wojnie. Dworek już z daleka odcinał się bielą ścian od brązów i szarości skał oraz otaczających go gór. Owszem widok tajemniczy i złowrogi, ale daję słowo, jechać pół dnia by to zobaczyć i zjeść loda na patyku w sklepie z rodem z lat '60 w opuszczonym Cofete...nie ma sensu. Szkoda czasu. Tyle. Zdjęcie i opis w przewodniku wystarczy.
Gdyby nie stary cmentarz zasypany piachem po brzegi nic by nie obroniło tej wycieczki. Co do willi. Podobno ma tu powstać mega wypasiony, holistyczny ośrodek medycyny naturalnej. To ma sens na tym odludziu :)
Dobra, co było, to było. Następnego dnia, mój przystojny mąż miał kolejny pomysł. Pojedźmy, zobaczmy...spot surferów. Plaża, muzyka, surferzy, bary pełne uśmiechniętych, blond dziewczyn w bikini. Pomysł, genialny. Piękna plaża w połączeniu z energią, młodością i witalnością na falach zawsze się obroni. Spakowaliśmy do naszej strzały koce, ręczniki, Prosecco....a zresztą to samo co dzień wcześniej, z nadzieją, że tym razem skorzystamy z czegokolwiek więcej niż tylko z paluszków podczas drogi. Coż...to był poniekąd dzień świstaka. Też 50 km. Też Niko jęczący i straszący pawiem, i ogólne rozczarowanie na finale. Po dotarciu na miejsce przywitały nas skały, plaża i wiatr. Nic. Cisza. Surfera nie widzieliśmy nawet pijącego kawy. Zrobiliśmy zdjęcie, a nawet dwa i wróciliśmy zatrzymując się po drodze w Costa Calma. 
Nieprzypadkowo to wybrzeże jest nazwane spokojnym. Rozległe hotele i ośrodki wakacyjne przeplatają się białymi plażami i zielonymi gęstwinami palm i drzew iglastych. W Costa Calma mieliśmy w planach zobaczyć targ, który słynie ze sprzedaży lokalnych wyrobów. Niestety jednak miejsce zamykane jest o 14.00, więc cmoknęliśmy klamkę i poszliśmy na mrożony jogurt. Sama miejscowość jest ładna i schludna, nie mniej jednak turystami są głównie starsi Niemcy i sami byliśmy zdziwieni, że takie miejsce z dużymi plażami nie jest rodzinną oazą. Po porządnym nawodnieniu i zmrożeniu ciał lodami udaliśmy się w drogę powrotną.
Wieczorem postanowiliśmy zrobić spacer promenadą łączącą Morro Jable i Jandię. To był idealny pomysł. Morro Jable, było kiedyś malutką wioską rybacką. Dzisiaj to urocze miasteczko z przybrzeżną promenadą pełną restauracji i knajpek oferujących świeże ryby i owoce morza. W samym centrum na nagrzanym placu, otoczonym soczyście zieloną roślinnością i kaktusami stoi mały kościółek. Ermita de San Miguel jest zachwycającą, z bielonymi ścianami, świątynią.  Nagrzany plac, z zielenią i bielą na tle błękitu nieba zachwyca i przywodzi na myśl serie zdjęć nasyconych kolorów.
Niewiarygodna cisza wokół pozwala na czysty zachwyt czymś tak prostym, jak wiara i natura.
Takie spacer wszedł nam w nawyk i praktycznie każdego dnia wieczorem snuliśmy się wzdłuż promenady karmiąc wszędobylskie tutaj kosztanice, lub gapiąc się w horyzont siedząc na murku.
Za każdym razem staraliśmy się jeść w różnych miejscach, ale powiem szczerze, że wszędzie podaja tak podobne dania, że właściwie nie ma większego sensu zastanawiać się nad wyborem. Nie mniej jednak najsympatyczniej wspominamy kolację w małej restauracyjce Vesubio. Tam zjedliśmy świetnie przyrządzone krewetki. Jakbyście jednak mieli chęć zjeść genialną, świeżą rybę to szczerze polecamy Cofradia Morro Jable. Nie znajdziesz tu przepychu i wymyślnych, skomplikowanych dań, za to zjesz cudownie soczystą, świeżutką rybę. Ta skromna restauracja znajduje się przy samym wjeździe do portu i należy do spółdzielni rybołówstwa. Przy barze stoją i piją zimne piwo lokalni rybacy, a klimat wnętrzu nadają stare sieci rybackie. Restauracja ma duży zadaszony taras i warto tam wpaść chociażby na kieliszek zmrożonej Cavy, żeby podejrzeć tutejszy koloryt czy pogapić się na łodzie i statki wpływające do portu.
Fajnym i ciekawym miejscem jest Oasis Park. To rozległy teren pełen egzotycznych roślin. Tutaj wśród palm wrzeszczą małpy i papugi. To miejsce - oaza - wśród tego monotonnego krajobrazu wyspy. Sądzę, że to może być naprawdę fascynujące miejsce dla miłośników egzotycznej fauny i flory. Niestety, nam nie udało się tam dotrzeć. Oczywiście, planowaliśmy odwiedzić to miejsce, ale finalnie, nie doszacowaliśmy czasu w drodze powrotnej na lotnisko, i po prostu się nie wyrobiliśmy. Tak czy inaczej kompleks ogrodowy i zoo zawsze może być jakąś alternatywą na spędzenie dnia poza plażą czy basenem.
Fuerteventura jest skalistą, monotonną, żeby nie powiedzieć nudną wyspą, w odbiorze. Jej największym atutem sa cudne plaże, biel miasteczek i uprzejmość mieszkańców. Tanie wypożyczalnie samochodów umożliwiają zjechanie całej wyspy właściwie bez problemu. Jeśli o nas cbodzi to ten kierunek będziemy traktować jako pewnik na krótkie, nadmorskie wyjazdy zagraniczne. Nic więcej.








 


























































Komentarze

Copyright © Mango i Maliny