George Town - Malezja




Jeśli lubicie street art i street food, a do tego podobają Wam się klimaty w stylu kolonialnym z chińskim twistem, musicie koniecznie odwiedzić George Town, małe, urocze miasto na półwyspie Penang w Malezji.



Wybraliśmy się tam w sierpniu, kiedy nasze plany zaglądając w bieżące prognozy pogody nieco uległy zmianie i zamiast na kambodżańskie wyspy wybraliśmy się na dłużej do Wietnamu (o tym później) lecz naszym pierwszym kilkudniowym przystankiem było zaplanowane od początku malezyjskie Georgetown.
Georgetown to małe miasteczko z wieloma kolorowymi budynkami, z małymi, wąskimi uliczkami tętniącymi życiem, kolorami i zapachami. Mieszkaliśmy w hotelu Yeng Keng, podkręconym kolonialnym stylem chińskim budynku, gdzie główna część była otwarta na zewnątrz i upstrzona zielonymi roślinami, a do pokoju wchodziło się z głównego korytarzyka. Pokoje były małe, ale za to miały bardzo ciekawy, prosty wystrój i bardzo duże wygodne łóżko. A czego więcej potrzeba na wakacjach? W ogrodzie był całkiem porządny, lecz malutki basen, a przed głównym wejściem restauracja serwująca malezyjska kuchnię z wpływami indyjskimi i przy okazji nasze śniadania.
To miasto ma sobie urok i czar miast ze starych filmów. Tu kolorowe ściany zadbanych kamienic łączą się z nowoczesnymi w wystroju kawiarniami i oldschoolowymi restauracjami serwującymi genialne chińskie jedzenie. George Town łączy w sobie wiele stylów, i to sprawia, że jest tak barwne i tak zaskakujące. Miejsce słynie jednak nie z jedzenia czy pięknych budynków, lecz ze street artu. Malowidła na ścianach budynków są tak realistyczne i tak liczne, że właściwie każdy kto je odwiedzi musi zrobić rundkę po starym mieście, żeby je wszystkie obejrzeć. Pierwszego dnia zastanawialiśmy się dlaczego co chwila pod co drugą obdrapaną ścianą można spotkać grupkę gapiów i fotografujących. Jak tylko nam się udało przebić przez ten tłumek, zrozumieliśmy, że to magia właśnie genialnych mini murali. Ich realizm sprawia, że każdy w kolejce czeka by zrobić sobie zdjęcie na którym idealne odtwarza jaką sytuację ze ściany.

Przyjeżdżając do tego miasta, wiedzieliśmy, że nie spędzimy tam dużo czasu, to miało być kilka dni wśród pięknego, lecz miejskiego otoczenia i pysznego jedzenia. Taki zastrzyk energii przed dalszą podrożą. Dlatego staraliśmy się z tych kilku dni wycisnąć jak najwięcej.
Starówka w Georgetown to miejsce które jest sercem tego miasta i jednocześnie najbardziej zachwycającym punktem na mapie. Warto dodać, że całe miasto jest wpisane na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, i właściwie wcale się nie dziwię. Jest po prostu zachwycające.
Małe uliczki bogate pełne drobnych punktów usługowych, sklepów z lokalnymi wyrobami, małe, urocze knajpki, każda w innym klimacie, sieciowe kawiarnie, chińskie restauracje i wiele, wiele innych.
Ja, osobiście zachwyciłam się restauracją która niczym książka co i rusz okazywała się czymś innym niż sądziłam. Nazywają ją najdłuższą restauracją w Penang. Z małej uliczki wchodzisz do ciemnego pomieszczenia które już od początku zachwyca nowoczesnym wystrojem, w nieco industrialnym klimacie i chińskim sznytem. Mały bar zaprasza by przysiąść na kawie, ale zaraz za barem jest przejście dalej...więc idziesz, i wchodzisz do kolejnego pomieszczenie nieco innego w wystroju ale nadal zachwycającego - tu możesz zjeść coś słodkiego, żeby zaraz potem dotrzeć do pięknego, rozłożystego ogrodu pełnego egzotycznej zieleni i czerwonych, chińskich lampionów. Tu możesz usiąść na romantycznej kolacji lub z kieliszkiem wina gapić się w gwiazdy, bo to jedyna, nie zadaszona część restauracji. Idąc dalej mijasz winiarnię, z kilkoma stołami, przykurzonymi półkami z winem gdzie przy przydymionym świetle świec możesz zjeść kolację z przyjaciółmi. Ale ponieważ to najdłuższa restauracja...idziesz dalej. Dochodzisz do prostego pomieszczenia, przypominającego francuskie bistro, tu sporo osób siedzi przy kawie na plotkach. Jest już jaśniej i przejrzyściej. Ostatnim pomieszczeniem jest sporej wielkości kawiarnia w mocno europejskim stylu, która zaprasza do wejścia z innej ulicy niż ta którą my weszliśmy. Byłam zachwycona takim rozwiązaniem. I właśnie w George Town jest mnóstwo takich miejsc które zachwycają. Nas zachwycił jak zawsze Chinatown.
Chiński kawałek miasta w całej swojej krasie. Tu ulice są nico szersze, pełne sklepów z chińskimi przyprawami, chińską tandetą i genialnymi restauracjami. Na jedna z nich trafiliśmy podczas wieczornego spaceru. Narożna, rodzinna restauracja, gdzie pod sufitem podwieszono mnóstwo bajecznie kolorowych, plastikowych ozdób w różnych kształtach, z daleka wyglądało to jak niebo upstrzone kolorowymi wielkimi motylami. Serwowali tam dim sumy, parowane bułki baozi, kilka dań z ryżem, zieloną herbatę i piwo. Prosto i pysznie. Do stolika podjeżdżał gość z metalowym wózkiem na którym kłębiło się od pary i metalowych koszyczków z dim sumami. Były rybne, z krewetką, wegetariańskie z warzywami i czosnkiem, z różnego rodzaju mięsem i dodatkowo kurze łapki w słodko-pikantnym sosie. Wybór był ogromny a nasze głodne żołądki domagały się absolutnie wszystkiego. Finalnie wybraliśmy te z owocami morza, oraz łapki które do nas się uśmiechały od samego początku. Wszystko smakowało wyśmienicie. Potem podjechała kucharka z kolejnym wózkiem, na którym na różnych pietrach piętrzyły się pulchne bułeczki baozi. Tu kluczowy jest farsz. Najbardziej popularny jest ten z wieprzowiną, jednak my zdecydowaliśmy się na bułę z kurczakiem i warzywami. Był pyszna, ale nie obłędna. Brakowało nam w niej nieco pikanterii. Ta knajpka za to kupiła nas barwną i głośną atmosferą oraz pysznymi dim sumami.

Będąc w George Town warto wspomnieć o muzeach. Miasto to oferuje dużo ciekawych historycznych muzeów, które my jednak ominęliśmy na rzecz Foodie Museum. To jedna z bardziej abstrakcyjnych rzeczy jakie widziałam. Muzeum w którym każdy jest uśmiechnięty a dzieci mają świetną zabawę. Rodzinny bilet wstępu kosztuje ok 65 RM (czyli ok. 65 PLN)
Tu możesz zobaczyć wszystkie azjatyckie potrawy wraz z opisami w wielkości jak dla giganta, a ich główną zaletą jest fakt, że wyglądają jak prawdziwe. Mieliśmy niezły ubaw pozując z wielkim talerzem hot dogów, czy przy stoisku z warzywami. Muzeum stara się przemycić też nieco walorów edukacyjnych pokazując mordy rekinów dla ich płetw, czy uświadamiać ile cukru znajduje się w różnych napojach i przekąskach. To miejsce to dwa pietra fajnie spędzonego czasu w chłodnych, klimatyzowanych wnętrzach. Niko był zachwycony bo pozował z jedzeniem i nie musiał go zjeść. :)

Ostatniego dnia postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda, oddalona od centrum o ok. 30 minut drogi, plaża. Zamówiliśmy taksówkę z aplikacji Grab (taki azjatycki Uber) i za całe 19 Rm (ok. 19 PLN) dojechaliśmy na szeroką, piaszczystą plażę, wzdłuż której umieszczone było kilka wypasionych hoteli i pare lokalnych barów schowanych pod drzewami. Tom po krótkim researchu w telefonie stwierdził, że znalazł miejsce gdzie możemy pójść by zrobić niespodziankę Nikodemowi. W ten oto sposób udaliśmy się do pobliskiego 5* hotelu by wykupić dzienną wejściówkę na basen i park wodny.
Niko był zachwycony, a jego błyszczące z ekscytacji oczy mówiły, że to był strzał w dziesiątkę. Wiadomo, morze jest fajne, ale zjeżdżalnie i park wodny w stylu amazońskim to dopiero radocha. :)
Spędziliśmy nad basenem resztę dnia, wykorzystując karnet na barze i w lokalnej restauracji, a Niko ze zmęczenia usnął w pierwszej minucie po tym jak wsiedliśmy do taksówki wracającej do hotelu.

W Malezji zaskoczyły nas ceny taksówek. Tak niskich cen jeszcze nigdzie nie widzieliśmy, ale parę dni później zobaczyliśmy jak się myliliśmy, bo gdy dotarliśmy do Wietnamu, a dokładnie na wybrzeże, okazało się, że taksówki są jeszcze tańsze niż te w Malezji (oczywiście tylko via GRAB).
Myslę, że George Town jeszcze nas nie raz zaskoczy, bo zamierzamy tam kiedyś wrócić na nieco dłużej.






































































Komentarze

Copyright © Mango i Maliny