Langkawi - Malezja





Prosto z magicznego i mistycznego Bali udaliśmy się w dalszą podróż. Naszym następnym, zaplanowanym miejscem była malezyjska wyspa Langkawi. Krótki, godzinny lot z Kuala Lumpur i już mogliśmy chłonąć energię tego miejsca.
Na wyspie mieliśmy zaplanowane 3 dni, a czytając nieco wcześniej o tym miejscu, zdecydowaliśmy się na mały hostel Mali - Mali ulokowany tuż na plaży, obok kolorowego beach baru. Miejsce bezdyskusyjnie wygrywało lokalizacją. Zaraz po zrzuceniu bagaży w pokoju wyposażonym właściwie tylko w łóżko, lodówkę i telewizor oraz niezbędną klimatyzację, poszliśmy zbadać otoczenie.

Otoczenie okazało się całkiem przyjazne, i powitało nas zmrożonym, lokalnym piwem, i sokiem z arbuza. Plaża, która rozpościerała się przed nami, była jedną z szerszych jakie widzieliśmy. Przypominała nieco autostradę, i to także dlatego, że co chwila jeździły po niej ludzie na skuterach i samochody holujące wszelkie wodne pojazdy.  Mąciło to nieco widok, ale nie przeszkadzało za bardzo, bo naprawdę, przy tak szerokim brzegu, mógł tu być nawet przystanek autobusowy, i nadal byłoby ładnie. Ale, no właśnie. Ładnie. Oczywiście, woda jest przejrzysta i ciepła, piasek biały, ale to raczej forma chodzenia po miale muszlowym, niż po drobnym piasku. Nie mniej jednak ta plaża nie łapie za serce, tak jak te na wysepkach Tajlandii.

Niko był zachwycony przestrzenią. Biegał, skakał i ciagle mu było mało. Rzeczywiście ta plaża dawała poczucie wolności, i to chyba jest jej największy plus. Cały brzeg jest upstrzony różnorakimi barami, od reagge baru pachnącego jointami, przez chilloutowe miejsce, w którym spotkaliśmy Polkę pracująca na barze, z którą pogadaliśmy chwilę i dowiedzieliśmy się kilku plotek z życia codziennego. Dodatkowo mogliśmy gapić się na ciepły zachód słońca, słuchając kojących dźwięków.

Teraz, jak myślę Langkawi, to widzę szeroka, białą plażę i uliczki do złudzenia przypominające te nad polskim morzem. To takie dziwne. Jedziesz na koniec świata, do miejsca, którego nazwa brzmi tak egzotycznie, a pomijając plaże, znajdujesz to samo co masz na wyciągnięcie ręki.
Jedna, główna ulica, z wszelkimi znanymi na całym świecie restauracjami, typu McDonald's, KFC czy Pizza Hut, wielkie centrum handlowe, którego jedynym plusem jest fakt, że jest jednocześnie strefą bezcłową, a poza tym mnóstwo barów z hot-dogami i kebabem, kilka włoskich knajpek, oraz stoisk z tanią i paskudną odzieżą, biżuterią, i stoiskami z podróbkami. Oczywiście, wsród tego wszystkiego można też znaleźć perełki, jak na przykład fantastyczne restauracje chińskie.

Właśnie! Jedzenie. My przez te kilka dni, nie znaleźliśmy i nie jedliśmy żadnej malajskiej potrawy. Genialne jedzenie oferowały właśnie wspomniane, chińskie restauracje, które kuszą zapachem prażonego czosnku i świeżych owoców morza. Tam właśnie możecie spróbować cudownych, świeżych krabów, czy niewiarygodnie kruchej i pysznej pak choy podawanej z sosem ostrygowym i czosnkiem.

Zaraz po przyjeździe wypożyczyliśmy skuter, żeby nie tyko lepiej poznać okolicę, ale przede wszystkim po to, by następnego dnia pojechać na jedną z bardziej znanych atrakcji wyspy, czyli kolejkę linową, którą wjeżdżasz między innymi po to, by zobaczyć most zawieszony między skałami. Jest to ponoć najpiękniejszy most świata - Langkawi Sky Bridge.
Zawieszony około 1000 metrów nad ziemią, most opiera się na jednym pylonie. Rzeczywiście widok jest imponujący. Ale zanim uda Ci się dotrzeć na most, musisz pokonać tłum turystów, kilka kolejek do kupienia biletu, do skasowania biletu, do wejścia do wagonika, drogę na szczyt, kolejki na górze by kupić bilet na most, kilka pięter schodów w dół...i już. Jesteś na najpiękniejszym moście świata. :)
Most robi wrażenie, tak samo wielkie jak widoki rozpościerające się wokół. Zapierające dech w piersiach kolory i ogromna przestrzeń powinny być motywacją by tam się dostać. Wiadomo, każda główna atrakcja w danym regionie rządzi się swoimi prawami, więc zarówno naganiacze jak i tłumy nie powinny nikogo odstraszyć przed zobaczeniem tego kawałka świata z góry, chociaż i jedno jak i drugie potrafi porządnie zmęczyć. :)

Pewnego wieczoru zaintrygowała nas głośna muzyka dochodząca z resortu obok, kolorowe światła przecinały czarną noc, a rockowe dźwięki kusiły ucho. Poszliśmy więc plażą sprawdzić o co chodzi. Jakie było nasze zdziwienie gdy przed sobą zobaczyliśmy oświetloną i głośna metę malajskiego Ironmena. W ten sposób zostaliśmy mimowolnymi świadkami triumfu kilku europejczyków wbiegających na metę totalnie przemoczonych.
W ogóle warto wspomnieć, że podczas całego naszego pobytu, codziennie była ulewa. Oczywiście to nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że listopad to początek pory deszczowej, ale Bali też miało porę deszczową, i nie spadła nawet kropla. Tu na wyspie dzień był podporządkowany ulewom. Nigdy nie było wiadomo kiedy spadnie i jak długo będzie padać, ale jak deszcz ustawał było znowu nieznośnie gorąco i słonecznie.

Wieczory spędzaliśmy siedząc na naszym tarasie i obserwując życie dookoła, lub spacerując po plaży w ciepłym świetle zachodzącego słońca. Siedząc u nas, każdego dnia zastanawialiśmy się nad naszym sąsiadem...frapujący człowiek. 
Obok nas mieszkał albo morderca przetrzymujący zakładnika, albo krytyk filmowy. Ja stawiałam na ta pierwszą opcję, Tom był przekonany, że to po prostu artysta, albo zamachowiec. Cóż, nie udało nam się sprawdzić, bo gość bite trzy dni jak byliśmy nie wyłaził z pokoju (chyba, że po piwo) i tylko oglądał seriale na cały regulator, albo wyzywał przez telefon swoją byłą.
Za to umiejscowienie naszego domku i taras sprawiały, że czuliśmy się co najmniej jak Pamela i David z Baywatch. Cała plaża w zasięgu wzroku, wszyscy nisko, a my na piętrze :) Bosko!

Wyjeżdzając z Langkawi zastanawialiśmy się czy tu kiedyś chcielibyśmy wrócić...i chyba ten jeden raz wystarczy. Chińskie jedzenie i autostrada plaży to za mało, żeby wracać. Teraz przed nami Tajlandia. Nasza ukochana i wyczekiwana za każdym razem Tajlandia.





















Komentarze

Copyright © Mango i Maliny