Ubud - Bali



Ubud było naszym kolejnym przystankiem po Canggu. Niecałe półtorej godziny jazdy samochodem i znaleźliśmy się w miejscu pełnym hoteli, sklepów, małp i turystów z całego świata. Daleko od morza, za to tuż obok przepięknych tarasów ryżowych i kolejnych zapierających dech w piersiach świątyń.


Bali samo w sobie jest zachwycające. Tak jak pisałam wcześniej byliśmy zauroczeni jego klimatem od początku. W Ubud, owianego juz legendą miastem, nie było inaczej. Co prawda, jest to miejsce dużo bardziej głośne, ciasne i bez morskiej bryzy, nie mniej jednak na kilka dni warto tu się zatrzymać.
Ponieważ wszędzie podróżujemy z Nikosiem, dzieckiem, które kocha morze i plażę, nie zostaliśmy tu dłużej niż 3 dni. Na początku sądziłam, że te parę dni w TYM mieście to będzie za krótko, ale powiem szczerze, że dłuższy pobyt wśród tylu sklepów i ludzi byłby męczący. Na te kilka dni wybraliśmy hotel, który spełniał nasze najważniejsze oczekiwania. Był w samym centrum wszechświata, miał duży basen, świetne jedzenie i przesympatyczną obsługę. Jeśli zawitacie kiedyś do Ubud, to z czystym sumieniem mogę polecić Wam KajaNe Mua Hotel. Myślę, że na te kilka dni nie moglibyśmy znaleźć czegoś równie sensownego w niezłej cenie.

W ciagu pierwszych godzin, juz standartowo, zdążyliśmy zapoznać się z lokalnymi sklepikami oferującymi przecudowne różności, świetnymi knajpkami, happy hour na truskawkowe mojito w barze obok, basenem i punktem turystycznym, w którym wypożyczyliśmy na czas pobytu skuter.
Niko był zachwycony, bo otrzymał wreszcie kask z szybką, która zreszta później go cholernie drażniła, bo przy szybszej jeździe mu opadała.  Zmienność nastrojów naszego Syna zastanawia mnie z dnia na dzień coraz bardziej...

Nie ma Ubud bez zobaczenia tarasów ryżowych. To tak jakby noc była bez gwiazd. Nie ma takiej opcji. I kropka. Dlatego właśnie następnego dnia, pomimo namowy obsługi hotelowej i lokalnych przewoźników na wycieczkę zoorganizowaną, na tarasy ryżowe postanowiliśmy sami pocisnąć naszą super maszyną. Dla nas, Azja i skuter, to jedność. Nie jesteś uzależniony od nikogo, czujesz wiatr na twarzy, mijasz lokalny koloryt, a słońce opala ramiona. Czujesz wolność. Taką przez duże "W"
Chce Ci się krzyczeć z radości, z wdzięczności...że świat jest taki piękny, stworzony dla Ciebie, po to, by go poznać i zobaczyć. Wtedy na tym skuterze, ze spoconym tyłkiem jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. No, przynajmniej my :) To jedna z wielu chwil do której cholernie tęsknimy brodząc w rozmokłej brei śniegu w styczniu.
Gdy dojechaliśmy do tarasów, mieliśmy zesztywniałe ramiona, opalone nosy i wielki uśmiech na twarzy. Poza Nikosiem, który coś tam wspominał, że chce na basen. :)

Kojarzycie te pierwsze wiosenne nowalijki na bazarach zroszone zimną wodą? Sałata, zielony groszek, liście rzodkiewki? Tą zieleń i tą radość, że życie wraca w warzywa?? To samo można poczuć gdy się zobaczy te tarasy. Nie znam słów które mogą powiedzieć jak są soczyście zielone, jak rażą w oczy tymi odcieniami na tle niebieskiego nieba. Jak są idealne. Można pomysleć: " To tylko ryż, czym tu się zachwycać?" Otóż tam właśnie, dociera do Ciebie, jak wiele pracy i zachodu wymaga plantacja ryżu. Tego, który bez chwili zastanowienia wkładasz do koszyka w sklepie.
Każdy taki taras musi zostać wyprostowany i wygładzony na tyle by woda była na nim równomiernie rozlana, bo tylko wtedy ma się gwarancję, że każda sadzonka ryżu dostanie tyle wody, ile potrzebuje. Magia! Na całych tarasach jest rozprowadzony system rurek, które nawadniają równomiernie każdy taras. Wszystko jest jak pod linijkę. Doprowadzone do perfekcji. Tak jak na Sri Lance zachwyciły nas idealne pola herbaty, tak tu ryż to wyższa sztuka wtajemniczenia. I ta smaczna, pyszna i soczysta zieleń. Naprawdę niesamowite.
Dookoła rozlokowały się malutkie kawiarnie i restauracje, które poza zimnymi napojami i przekąskami, oferują także (a może przede wszystkim) widok na te roślinne cudo.

Wracając nieco naokoło do centrum Ubud, po drodze odwiedziliśmy jedną, z najbardziej znanych świątyń w tej okolicy.
Holy Spring Water Temple, bo o niej mówię, jest miejscem w którym wierni modlą się wchodząc pod strugi wody. Przepiękna, hinduistyczna świątynia, w której centralnym i najważniejszym miejscem są baseny gdzie wierni dokonują oczyszczenia w wodzie i przynoszą dary dla bogów. To bardzo rozległe miejsce, w którym poza basenami znajduje się  mnóstwo, typowych dla hinduizmu kapliczek. Ciekawe jest to, że każdy może skorzystać ze źródeł i wejść do basenu by się pomodlić.
Mieliśmy w planach jeszcze jedną świątynię, ale zarówno żar lejący się z nieba, jak i już marudny Niko zmusiły nas do powrotu do hotelu na ochłodzenie się w basenie pełnym, zimnej wody.

Po balisjkim obiedzie, na który złożyły się gado-gado - wegetariańska sałata podawana z chrupkimi krakersami z krewetek i sosem orzechowym, mia goreng - czyli genialny, smażony makaron ryżowy podawany z krewetkami, cebulą, czosnkiem, warzywami i chilli, oraz... pizza margahrita, pojechaliśmy zobaczyć monkey forest.

Monkey Forest, jak sama nazwa wskazuje to rozległy park, czy może dżungla, gdzie niepodzielnie królują małpy. Są absolutnie wszędzie, robią co chcą i jest ich mnóstwo dookoła. Kazali nam uważać na czapki, biżuterię, aparat i dziecko. Wiadomo, małpy kradną, ale żeby dzieci?? :) Ale okazało się, że małpy nie lubią biegających i głośnych osób, stąd uwaga dotycząca dziecka.  Jednak pomimo całego naszego zapału, naszych szczerych chęci i kupionych biletów, nie przeszliśmy dalej niż kilka ścieżek. Owszem, drzewa są piękne i majestatyczne, kamienne posągi robią wrażenie, ale my chyba nie potrafimy odnaleźć spokoju wśród małp. Byliśmy tak cholernie zestresowani i spięci faktem, że jakaś małpa nam nagle skoczy na głowę, albo Niko wrzaśnie, że szybciej wyszliśmy niż weszliśmy. O i tyle z małpiego gaju...ale tak, owszem,  polecam. :)

Pod koniec dnia z komputerem pod pachą udaliśmy się na wieczorny seans filmowy. To znaczy Niko leżąc, oglądał filmy a my napawaliśmy się gorącym wieczorem, obserwując życie dookoła, tych wszystkich ludzi, głośnych lokalnych naganiaczy, sącząc chłodne napoje nie będące wolne od procentów. Tom był raz w Ubud na masażu balijskim, ale stwierdził, że jednak to nie to samo co znany nam już, i pokochany masaż tajski. Nie mniej jednak dla kogoś, kto chce rozluźnić mięśnie po tak "wyczerpującym" dniu, masaż balijski to fajna sprawa, a miejsc gdzie go oferuja jest w Ubud mnóstwo.

Ubud jest pełnym kolorów miastem. Tętni w nim życie i pulsuje energia. To cudowne miejsce, ale potrafi także zmęczyć. Znajdziecie tu genialne jedzenie, piękne zabytki, świątynie, mnóstwo barw i odcieni, drogie ciuchy i tanie owoce, ale to miejsce jest raczej przystankiem, a nie miejscem docelowych wakacji. Tak czy inaczej, my na Bali, i do Ubud, wrócimy.

Przed nami dwa dni w Kuala Lumpur, a potem uciekamy na plaże Langkawi.






































Komentarze

Copyright © Mango i Maliny