Koh Lanta - Tajlandia
Tak naprawdę ciężko stwierdzić, czy rzeczywiście jest najmniej ciekawa, czy po prostu w starciu z rajską Koh Lipe i mistycznym Bali wypadła blado.
Koh Lanta jest chyba najmniej tajska, ze wszystkich tajskich wysepek i miejsc jakie odwiedziliśmy. Nie uświadczysz tutaj posągów Buddy umiejscowionych wśród kwiatów i drzew, nie ma świątyń buddyjskich pełnych zapachu kadzidła, ani przydrożnych, uroczych kapliczek zachęcających do chłonięcia atmosfery buddyzmu. Na pewno za to usłyszysz, co kilka godzin, modlitwy dochodzące ze smukłych minaretów, zobaczysz kobiety w hidżabach lub burkach, i nie raz nie uda Ci się kupić zimnego piwa w restauracji...a wszystko dlatego, że na Koh Lancie pond 90% mieszkańców to muzułmanie. Fakt ten sprawia, że Koh Lanta jest całkowicie inna.
Dopłynęliśmy do niej speedboatem z Koh Lipe. To szybki i wygodny transfer, i jak tylko pojawia się jego możliwośc, to chetnie z tej opcji korzystamy. Trzy godziny prędkości i widoku morza, można poczuć całkowitą wolność.
Saladan - miasto do którego dobiliśmy jest głośne, rozległe i brudne. Tak naprawdę, to głównie miasto transferowe, nie wiele jest tam do zobaczenia i do zachwytu, przynajmniej nam się nie udało zachwycić. Tuk- tukiem pojechaliśmy dalej wgłąb wyspy do naszego docelowego miejsca, czyli Klong Nin Beach. Tam stacjonowaliśmy przez tydzień w hotelu nad samym brzegim morza Andalay Boutiqe Resort. Kilka przyjemnych samodzielnych domków z widokiem na basen i morze. Olbrzymim atutem tego hotelu był fakt, że tarasy domków zapewniały miejsca podczas codziennego spektaklu zachodzącego słońca.
Sama miejscowość to jedna ulica otoczona restauracjami pełnymi ryb i owoców morza, sklepów, bazarowych stoisk i targu pełnego świeżego jedzenia.
W ciągu kilku pierwszych dni dotarliśmy do uroczego wegetariańskiego bistro Kunda, prowadzonego przez Polkę, joginkę, której energia mogłaby zasilić małe miasto. Po krótkiej, acz intensywnej wymianie uprzejmości i plotek z kraju zostaliśmy poczęstowani dobrym , jakościowym, całkowicie wegetariańskim obiadem. Jedzenie przygotowywane osobiście przez właścicielkę było aromatyczne, pełne smaku i sycące. Samo miejsce można nazwać czarodziejskim ogrodem, i właśnie tak wyglada. Malutkie stoliki i ławy z poduchami do siedzenia zapraszają by się rozmościć i zalec na dłużej. Podwieszone hamaki przypominają, że relaks to ważna część ludzkiej natury, a mnóstwo zielonych roślin dookoła sprawia, że czujesz się jak w innym świecie. Uroczy jest fakt, że do restauracji wchodzi się przez galerię pełną wyselekcjonowanych cudów, takich kolczyki, bransoletki czy obrazy. To miejsce z bardzo dobrą energią, pełne pięknych drobiazgów i dobrego jedzenia. Warto tam zajrzeć i dać się ponieść błogiemu lenistwu.
Poza wegetariańską restauracją Koh Lanta może się pochwalić kilkoma świetnymi restauracjami z genialnie przygotowanymi owocami morza. W jednej z nich "Bobby Restaurant" zjedliśmy cudownie aromatyczną rybę przykryta pierzynką z papai i nerkowców. Zachwycił nas także makaron ryżowy z orzechami na ostro, oraz pikantna zupa rybna.
Pewnego dnia, wieczorem zatrzymaliśmy się przy "Rasta Barze", który zachęcił nas czystymi, reeag'owymi dźwiękami dochodzącymi ze środka. Zajrzeliśmy z ciekawością do środka i nas zauroczyło. Muzyka na żywo, widok na zachodzące słońce, mnóstwo poduszek, które prosiły by się rozsiąść i happy hour na margharitę w każdej wersji smakowej. Niko tez był zachwycony gdy dostał arbuzowego shakea pełnego lodu i kolorowych słomek. To miejsce pełne luzu, cudownej, uśmiechniętej obsługi, całkiem przyzwoitego jedzenia i przede wszystkim pełne miłych dźwieków, których nie powstydziłby się sam Bob Marley. Byliśmy tam nie raz i zawsze wychodziliśmy naładowani pozytywną energią.
Ponieważ na Koh Lancie byliśmy aż tydzień, udało nam się ją zjechać wzdłuż i wszerz. Warto udac się na koniec wyspy do "Why Not Bar", który wieczorami tętni życiem klubowym, a w ciągu dnia oferuje bardzo dobre jedzenie i relaks przy zimnym piwie. Bar jest położony nad samą wodą, nie mniej jednak ta plaża także nie ma w sobie takiego czaru jak tajskie plaże potrafią mieć. Ot, kolejne miejsce na wyspie.
Ostatniego dnia przypadkiem trafiliśmy na lokalny targ, który odbywa się raz w tygodniu. Mnogość smaków, kolorów, zapachów i tekstur była zatrważająca. Każda komórka mojego ciała czuła radość i zaskoczenie, że te pachnące owoce, aromatyczne zioła, pięknie lśniące ryby i świeże skorupiaki sa na wyciagnięcie reki. Chodziliśmy jak zaczarowani. Nawet Niko był zahipnotyzowany tą rozmaitością. Ten targ miał w sobie coś z magii. Wyszliśmy pełni cudownych smaków i kolorowych zdjęć. Tego nie wolno było przegapić. :)
Koh Lanta była też naszą stacją wypadowa na Phi Phi i plażę Maya Bay, o których napiszę w następnym wpisie.
Będą tem warto odwiedzić okoliczne rajskie wysepki, chociażby Koh Rok, której nie zdążyliśmy zobaczyć, ale na pewno tam dotrzemy.
Reasumując, jeżeli jedziesz do Tajlandii pierwszy raz i marzysz o białych, rajskich plażach z białym piaskiem - nie wybieraj Koh Lanty. Jeżeli jednak już jesteś zakochany w Tajlandii, to odwiedź tą wyspę i spójrz na nią przez pryzmat innej, dominującej religii. To miejsce pokazuje jak różnorodna może być Tajlandia.
Komentarze
Prześlij komentarz